Pielęgnację okolicy oczu traktuję wyjątkowo serio - mam dużą świadomość tego, jak cienka jest skóra w tym miejscu. Jednocześnie w przypadku produktów pod oczy jestem skłonna do większego ryzyka i eksperymentów, uwielbiam sprawdzać coraz to nowe kremy, płatki czy maseczki. Jestem też w stanie zapłacić za taki kosmetyk więcej pieniędzy, bo wiem, że naprawdę jest to inwestycja na przyszłość. I tak właśnie zetknęłam się z kremem pod oczy marki Clinique - coś tam o nim słyszałam, znałam też markę, a dodatkowo po prostu miałam ochotę kupić produkt z perfumerii.
Krem wyróżnia się spośród innych już na pierwszy rzut oka dzięki aplikatorowi. Aby nałożyć kosmetyk, delikatnie pociągamy kuleczkę, przykładamy do skóry i naciskamy tubkę. Taki sposób to nie tylko oszczędność produktu, ale też świetna okazja do masażu. Aby pogłębić efekt i zadziałać mocniej na zasinienia i worki, krem możemy przed użyciem włożyć na parę minut do lodówki.
Być może zabrzmi to trochę mało wiarygodnie, ale skuteczność kremu jest dostrzegalna niemal od razu - cienie pod oczami się rozjaśniają, skóra jest nawilżona, a zmarszczki spłycone (to zapewne zasługa zawartego w nim silikonu). Plusem jest to, że wysoko w składzie znajdziemy masło shea - które osobiście bardzo lubię i często szukam go w kosmetykach. Oprócz tego krem posiada również ekstrakt z alg i z kory magnolii (hamują procesy starzenia się), ekstrakt z boskiej trawy (działa łagodząco, antyoksydacyjnie, stymuluje syntezę kolagenu i elastyny) czy kofeinę (pobudza mikrokrążenie, redukując obrzęki i zapobiega wiotczeniu skóry).
Widziałam opinie wielu kobiet, które polecały ten krem pod makijaż. Zaskoczyło mnie, bo mam zupełnie przeciwne zdanie. Wprawdzie konsystencja jest lekka i teoretycznie produkt szybko się wchłania, ale pozostawia na skórze ochronny filtr. Z jednej strony daje to ogromny komfort, ale z drugiej - niestety ma wpływ na trwałość make-upu. Ostatnio zauważyłam, że mój tusz do rzęs zaczął się rozmazywać i szukałam przyczyny. Początkowo wzięłam za winowajcę korektor pod oczy, ale zastosowałam na dzień inny krem pod oczy i voila! Efekt pandy zniknął.
To jest minus, który ma według mnie ciekawy wpływ na skuteczność produktu. Odnoszę wrażenie, że stosowany rano daje lepsze rezultaty, bo spojrzenie jest bardzo odświeżone. Kiedy natomiast zaczęłam używać go na noc, to jest to zdecydowanie mniej widoczne.
Pep-start to naprawdę fajny krem, choć jak możecie przeczytać - mam co do niego pewne zastrzeżenia. Cena waha się od 70 do 100 zł za standardową pojemność 15 ml, ale zapowiada się na naprawdę wydajny, więc można taki wydatek przeżyć. Mimo wszystko będę używać i masować się kuleczką z przyjemnością :)
Używałyście Pep-start od Clinique? Czy też zauważyłyście jakieś problemy z Waszym makijażem?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze! Jeśli spodobał Ci się mój blog, zapraszam do obserwowania, co będzie motywować mnie do dalszej pracy!
Nie reklamuj się - staram się zaglądać do wszystkich, którzy komentują moje posty.
Serdecznie zachęcam do dzielenia się swoimi opiniami na poruszane przeze mnie tematy :)